wtorek, 6 maja 2014

Chapter 2

    Starałam się, jak mogłam, żeby nie myśleć o facecie, który uratował mi życie. Zaczęłam więc zgrywać obojętną i ruszyłam za Baldym, który wziął już skrzynię z bronią i udał się w stronę drzwi prowadzących na klatkę schodową. Zeszliśmy piętro niżej i weszliśmy do dosyć dużego pomieszczenia. Wszędzie po drodze leżały porozrywane szczątki zombiaków, pokryte jeszcze świeżą(w sumie nie bardzo, przecież to trupy, które zmarły po raz drugi) krwią, która zaczęła zalewać przejście.
    Nie inaczej wyglądało duże pomieszczenie stanowiące naszą bazę, która na szczęście nie odniosła żadnych innych poważniejszych szkód. Tuż przy moim łóżku polowym leżała głowa pozbawiona połowy twarzy. Zmarszczyłam twarz przez smród, który wydzielały zwłoki, ale też sam ich widok. Poczułam w pewnej chwili skromne śniadanie składające się z puszki konserwowanej fasoli i kromki chleba, chcące wydostać się z powrotem na zewnątrz. Przełknęłam szybko wymiociny i poczułam kwaśny smak w buzi. Sięgnęłam szybko po bidon, znajdujący się na stoliku przy moim łóżku i pociągnęłam z niego kilka łyków.
   Baldy podszedł do jednego z ośmiu dużych okien i postawił na parapecie skrzynię. Spojrzał jeszcze przez ubrudzoną kurzem i krwią szybę. Zdawało mi się, że coś dostrzegł, jednak szybko oderwał spojrzenie i ruszył w kierunku swojego łóżka, obok którego stał stolik pokryty jakimiś papierami i przewalającymi się nabojami. Harold jest najbardziej rozsądną osobą w naszej drużynie. Można powiedzieć, że to on trzyma nas w ryzach.
   Kilka metrów dalej ustawione było legowisko Francisa, również z porwanym kocem i brudną poduszką, jak wszystkie inne. Chłopak jest skryty, co potwierdzał fakt, że jego stolik był pusty. Clock może i mówił zawsze prosto z mostu, ale nigdy nie opowiadał o sobie. Jak widać - nie jeden z jego ulubionych tematów.
   Trzy metry dalej stało łóżko Mirandy ze stolikiem, na którym zawsze stała mała ramka ze zdjęciem roześmianego bruneta mniej więcej w wieku 16 lat. Był to Tommy. Najlepszy przyjaciel M. Nie ma pojęcia, czy żyje, ale ma nadzieję, że go odnajdzie. Boję się, co będzie jeśli zobaczy jego zwłoki...
   Postanowiłam trochę odpocząć. Wyjęłam więc pistolet z kabura i położyłam go na stole. Położyłam się na łóżku i zaczęłam wpatrywać się w sufit.
Kim ty jesteś? Dlaczego nie pozwoliłeś zombiakowi mnie załatwić? Dobra.. drugie pytanie jet bez sensu. Wiadomo, że nie trzeba nam tracić kolejnych ludzi, a jednak... Mężczyzna, który mnie uratował bardzo mnie intryguje.
    W końcu zaprzestałam rozmyślaniom, bo mój mózg zdecydowanie nie wytrzymałby już więcej. Opuściłam powieki i po kilku chwilach odpłynęłam.

***

    Obudził mnie cichy pisk drzwi wejściowych budynku. Momentalnie usiadłam na łóżku i sięgnęłam po broń leżącą na stoliku obok mnie. Kątem oka zauważyłam Harry'ego, który miał otwarte oczy i trzymał rękę na spuście krótkiego pistoletu.
    Wstałam z posłania i wycelowałam bronią w wejście do pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy. Kroki na schodach ledwo słyszalne zbliżały się, więc mogłam stwierdzić, że są regularne i na pewno nie jest to zombie. Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna bardzo dobrze zbudowany. Ubrany w spodnie moro i białą podkoszulkę. Za pasem miał krótki pistolet, a na plecach zawieszony karabin. Włosy miał przystrzyżone na krótko, a opalona twarz o kanciastych kształtach miała ironiczny wyraz. 
- Kim jesteś? - zapytałam mężczyzny, który wczoraj uratował mi życie, nie przestając celować w niego bronią.
   Obok mnie stali już wszyscy z drużyny. 
- John Hilton, nowy członek waszego "zespołu wybawczego" - powiedział drwiąco i zbliżył się kilka kroków.
   Spojrzałam na niego podejrzliwie, a następnie skierowałam spojrzenie na Baldy'ego, który opuścił broń. Od razu dał mi znak, abym zrobiła to samo.
Czy Baldy go zna?
   Zdjęłam palec ze spustu i opuściłam rękę. 
   John uśmiechnął się i podszedł do nas na odległość wyciągnięcia ręki. 
- No to chyba się, jednak zaprzyjaźnimy. Dobrze - mówiąc to spojrzał na mnie za góry, unosząc kącik ust. 
Czemu on ciągle to robi?! 
   Zignorowałam go i podeszłam do swojego stolika. Odłożyłam broń i sięgnęłam po mapę leżącą na białym blacie. Rozłożyłam papier na łóżku i moim oczom ukazał się kolorowy plan Stanów Zjednoczonych z kilkoma czerwonymi kropkami, krzyżami oraz obszarem zaznaczonym czerwonym mazakiem z wciąż przesuwaną przeze mnie linią frontu. To właśnie przedstawiało obszar zarażony. Teraz zajmowała już prawie całe Stany. Wolny był tylko Washington D.C., gdzie prezydent jakimś cudem zdołał powstrzymać zombie od wkraczania do miasta, a przynajmniej do parlamentu. Wszyscy politycy oraz armia stacjonują właśnie tam i mimo, że strasznie nie chcę z nimi współpracować, to coraz bardziej skłaniałam się ku ich propozycji - dołączenia do szeregów prezydenta i pracy w laboratorium.
   Jednak za każdym razem, kiedy chciałam już przyjąć ofertę przypominałam sobie o moim ostatnim miesiącu normalnego życia, kiedy pracowałam w korporacji wytwarzającej leki. Byłam asystentką chorego umysłowo doktorka, który pewnego dnia zaginął w tajemniczy sposób. Kilka razy zdarzyło mi się zauważyć go pracującego nad jakimś dziwnym lekiem. Przynosiłam mu składniki, których nigdy nie mieszało się razem w lekach, jakie wytwarzała nasza firma. Raz nawet zastałam w jego pracowni trupa. Nie uważałam, jednak wtedy tego za złe. Nic nie podejrzewałam... byłam taka głupia. 
- A więc to jest obecny stan Ameryki? - otrząsnęłam się z zamyślenia i spojrzałam w górę na stojącego nade mną Johna.
- Tak.
- Co oznaczają te iksy?
- Miejsca, w których już byliśmy i gdzie nie możemy wrócić - odpowiedziałam.
   Spojrzałam na mapę, na której skreślone było Chicago, St Louis i kilka innych. Obecnie znajdowaliśmy się w Princeton w stanie Indiana.
   John odszedł od mapy i zwrócił się do Harry'ego.
- Musimy jechać dalej. To tylko kwestia czasu, kiedy dotrze tutaj kolejna sfora zombie.
- Niby czym mamy jechać? Tkwimy tutaj od trzech dni z powodu braku pojazdu - powiedział Francis podchodząc bliżej do nich.
   Odeszłam od mapy i również dołączyłam do kręgu rozmowy.
- Ja mam samochód - odpowiedział John z uśmiechem.
   Wymieniłam spojrzenia z Baldym i Francisem, po czym wróciłam do łóżka, żeby zebrać swoje rzeczy.

***

    Spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy i po porozrywanych trupach zombie udało nam się wyjść za zewnątrz. Słońce zbliżało się do linii horyzontu, kolorując niebo na pomarańczowo. Niedługo będzie ciemno. Poziom adrenaliny trochę podskoczy. 
    Kilka metrów od nas stał duży wan. Wyglądał na opancerzony i patrząc na wysokość maski wyciągał pewnie ze 230 km/h. John otworzył tylne drzwi i wrzucił tam razem z Baldym nasze bronie i zapasy. Po chwili weszli tam Francis, Miranda i Harry. Ja wolałam mieć na oku nowego towarzysza, więc siadłam razem z nim w kabinie. Na wszelki wypadek włożyłam do kabura krótki pistolet.
    John włączył silnik i zaczęliśmy najpierw wolno później z prędkością 130km/h przemieszczać się w kierunku miasta Louisville. Jest tam szansa na większą ilość zombiaków, wiadomo, większe miasto, jednak istnieje również szansa dla nas na znalezienie jakiegoś jedzenia, które powoli się nam kończy. 
   Po 3 minutach jazdy wyjechaliśmy z Princeton i wjechaliśmy na dużą autostradę. Wokół pełno było rozbitych lub wysadzonych w powietrze samochodów. Wszystko to dopełniało nastrój zapadającego zmroku. Zwolniliśmy znacznie, żeby móc przejechać przez rumowisko. W oddali dostrzegłam z pięć samochodów leżących na sobie i całkowicie blokujących przejazd. John też to zauważył i ominął przeszkodę przejeżdżając przez przerwę w betonowej barierze dzielącej autostradę. 
- Shit! - syknęłam, gdy 30 metrów od nas dostrzegłam przemieszczającą się pomiędzy samochodami grupę zombie.
    Naszymi opcjami było: cofnąć się, wjechać w zombiaków i rozbić się w rumowisku lub zatrzymać samochód, schować się i siedzieć cicho. 
- Zatrzymaj się - szepnęłam do Johna. 
    Ten na szczęście zrozumiał zahamował i wyłączył silnik. Przeszłam szybko przez drzwi znajdujące się pomiędzy siedzeniem kierowcy, a pasażera na tyły wana. Hilton zrobił to samo. 
- Około 40 - szepnęłam i przyłożyłam palec do ust. 
    Nie było sensu ich zabijać, bo zdecydowanie nie byliśmy na dobrej pozycji, żeby walczyć. Od razu co najmniej jedna osoba zostałaby zarażona, a to zdecydowanie nie jest na potrzebne. 
    Nierówne kroki i powarkiwanie Zarażonych zaczęły się zbliżać. Odór, który wydzielały gnijące trupy również nie omieszkał dotrzeć do moich nozdrzy. Momentalnie wykrzywiłam twarz w grymasie obrzydzenia. Kiedy przechodzili obok wana już miałam kaszlnąć, jednak John w porę to zauważył i zakrył mi dłonią usta. Powstrzymałam odruch wymiotny i posłałam mężczyźnie wdzięczne spojrzenie. Nagle jeden z zombiaków uderzył mocno w wan. Miranda lekko podskoczyła, jednak na szczęście nic dalej się nie wydarzyło. Moje serce biło szybciej niż zazwyczaj. 
    Posiedzieliśmy w ciszy jeszcze 10 minut. W końcu Baldy wyjrzał przez okno. 
- Są już z 600 metrów od nas. Raczej możemy ruszać - powiedział nadal patrząc w dal.
- Dobra. - Hilton wrócił do kabiny i siadł za kierownicą.
- Było blisko - powiedziała M, nadal lekko drżąc. 
    Uśmiechnęłam się do niej pocieszająco i wróciłam na swoje miejsce. 
    John przekręcił kluczyk, jednak silnik nie zapalił. Powtórzył czynność z nieco większym impetem. Tym razem silnik zareagował. Tylko nie tak, jak byśmy chcieli. Wystrzelił głośno, a dźwięk rozprzestrzenił się wszędzie w promieniu, co najmniej jednego kilometra. 
- Wracają! - krzyknął Francis. 
    Spojrzałam w boczne lusterko i dostrzegłam grupę zombie idącą, szybciej niż wcześniej, w naszą stronę.

Jest rozdział! Zebrałam się w końcu, bo nie chciałam, żeby była miesięczna przerwa, do której został już niecały tydzień xD Mam nadzieję, że się Wam spodobało. Na pewno będzie trochę błędów, bo czasem pisałam to nie na trzeźwo XD Ale zaraz przed publikacją, jeszcze sprawdzę, więc może połowy się pozbędę. Cóż. Rozdział dłuższy niż ostatni: więcej scen, opisów, które mam nadzieję, że was nie zanudziły, bo u mnie z nimi nie najlepiej xD 
Pozdrawiam! 

sobota, 12 kwietnia 2014

Chapter 1


    Puściłam się biegiem w stronę bazy. Po chwili jednak zmieniłam zdanie.
Nie mogę, przecież tego stada umarlaków wpuścić do naszego schronienia. Z drugiej strony tam najlepiej jest się nam chronić... Kurde! Myśl, Genie!
    Nie zmieniłam mimo wszystko kierunku biegu i byłam, co raz bliżej ceglanego budynku znajdującego się kilka przecznic od głównej drogi. Usłyszałam nagle szum w mojej kieszeni i szybko wsadziłam do niej rękę. Wyciągnęłam małe czarno-żółte urządzenie z kilkoma guzikami i głośnikiem zajmującym większość powierzchni gadżetu. Kliknęłam przycisk odbioru. 
- Co? - krzyknęłam lekko zadyszana.
- Co do cholery ma znaczyć ta gromada umarlaków w naszym mieście?! - usłyszałam nieźle zdenerwowanego Francisa Winnstona. 
- Ehh.. mnie się kurwa pytasz?! - odkrzyknęłam. Po chwili dodałam. - Przygotujcie się.
- Przecież musimy - odpowiedział chłopak i zerwał połączenie.
    Zostało mi dosłownie 10 kroków do naszej bazy. Wbiegłam do środka i zatrzasnęłam drzwi. Pokonując dwa stopnie naraz, wspięłam się schodami na dach budynku. Ujrzałam ogromne pole. W odległości 500 m od nas wszędzie były w połowie lub całkiem rozwalone budynki. Dalej z małej miejscowości wychodziły 3 drogi, których szlak kończył się na horyzoncie. W dali dostrzegłam jeszcze rzekę ciągnącą ze sobą wraki samochodów i wyrzucającą, co jakiś czas trupy na brzeg.
    Oczywiście nie mogłabym nie wspomnieć o gromadzie zombiaków poruszających się koślawym biegiem w naszą stronę. Znajdowali się na oko jeszcze 50 metrów od naszej pozycji.
    Dach, na którym się znajdowaliśmy nie wyróżniał się niczym. Był w kształcie kwadratu, 10 m kwadratowych. W dwóch rogach ustawili się Francis i Baldy. Na murku rozstawili karabiny maszynowe gotowi do ataku. Miranda stała między nimi z karabinem w rękach. Odwróciła się automatycznie na dźwięk piszczących drzwi.
- Jesteśmy gotowi, czekamy na znak - zakomunikowała.
- Jasne - odparłam. - Baldy. Wydajesz rozkazy.
- Ta jest... - mruknął i przygotował się do serii strzałów. - Rozwalcie te flaki! Pamiętajcie, żeby celować we łby!
    Rozległ się huk maszynowych broni, a ja podeszłam do skrzyni z bronią stojącą przy murku zaraz za Baldym. Wyciągnęłam karabin i zajęłam pozycję obok Mirandy. Wzięłam na muszkę najbliższą linię umarlaków i wystrzelałam wszystkich po kolei. Zombie przyspieszyli i już znaleźli się pod budynkiem. Dobijali się do drzwi i w szaleństwie wspinali po sobie na górę. Serce zaczęło mi szybciej walić, a adrenalina podskoczyła o kilka stopni. Nie przestawałam strzelać i po chwili dziesięć trupów stoczyło się na ziemię.
    Nagle usłyszałam głośny pisk.
Drzwi nie wytrzymały. 
- Miranda, Genie. Bierzecie drzwi! - rozkazał Baldy.
    Automatycznie obróciłyśmy się z M w drugą stronę.
- Miranda blokuj! Ja wezmę dla nich małą niespodziankę - uśmiechnęłam się pod nosem i podbiegłam do skrzyni.
    Po chwili trzymałam już w ręce granat. Przy okazji wymieniłam karabin na broń krótką, która teraz bardziej mi się przyda. Podbiegłam do drzwi i rozbiłam w nich szybkę. Odbezpieczyłam zębami granat i wrzuciłam go na klatkę schodową.
3, 2, 1...
BUUUUUUUUUM!
    Budynek lekko się zatrząsł, a przez szybę w drzwiach wleciała na dach trupia ręka. Przez chwilę wykonywała spazmatyczne ruchy i zaczęła poruszać się w moim kierunku.
Obrzydlistwo...
    Strzeliłam w oderwaną rękę, która od razu przestała się poruszać.
- To chyba wszystkie - stwierdził Francis. - 10 minut i 28 sekund. Całkiem nieźle, jak na 50 sztuk.
    Odeszłyśmy z Mirandą od drzwi z ulgą na twarzach. Przytuliłam blondynkę i kiedy chciałam odłożyć broń nagle na dach wbiegł zombiak i rzucił się w moim kierunku. Bez problemu wycelowałam i nacisnęłam spust.
Cyk.  Brak naboi!
- Kurwa! - krzyknęłam.
    Rozległ się huk strzału, a zombiak padł na ziemię tuż przede mną. Stęknął jeszcze przeraźliwie i wyciągnął sflaczałą rękę w moją stronę. Momentalnie się odsunęłam i spojrzałam na towarzyszy. Wszyscy byli zdziwieni i żadne z nich nie wyglądało, jakby przed chwilą oddało strzał.
    Ściągnęłam brwi i rozejrzałam się w poszukiwaniu strzelca. Na budynku po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłam wysokiego mężczyznę w wojskowych spodniach i białym podkoszulku. Prawą rękę miał uniesioną i trzymał w niej pistolet.
    Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Uniósł kącik ust i zszedł z dachu budynku.


O jeeenyyy... jak można, tak długo nie dodawać rozdziału i jeszcze, tak mało napisać!! Przepraszam Was bardzo, ale... brak weny. Chęci. I moje lenistwo. xd Ale mam nadzieję, że nie jest aż tak źle. Przy okazji zapraszam jeszcze do obejrzenia zwiastuna. Nie mówi on za wiele o blogu, bo robienie go było dla mnie tylko małą rozrywką :P
Pozdrawiam mocno,
~Eveline Dee. 

piątek, 21 marca 2014

Prologue


  Szłam sama pustą ulicą ze strażacką siekierą w ręce. Wszędzie leżały przeróżne, zniszczone przedmioty. Szyldy opuszczonych i zabitych deskami sklepów piszczały przeraźliwe od podmuchów chłodnego wiatru.
Nagle usłyszałam szum z prawej strony. Dobiegał z małego sklepiku z zabawkami. Podeszłam bliżej i zorientowałam się, że źródłem tego hałasu było małe radyjko z wyczerpującą się baterią. W przerywanej audycji zdołałam dosłyszeć urywki zdań:
"Zakażeni ludzie dotar... Los Angeles. Ocean ... od poruszania się ... zachód. Naukowcy nadal nie wiedzą ... to zatrzymać. Teolodzy głoszą .. szszsz... gniew Boży."
  Ostatnie zdanie całkiem zlekceważyłam. To coś zdecydowanie nie było sprawką Boga, ale jakiegoś bardzo powalonego doktorka, któremu zachciało się majstrować w genach człowieka. Wsadziłam rękę przez okienko do budki z zabawkami i wyłączyłam guzikiem radio.
  Odwróciłam się i kontynuowałam spacer wzdłuż ulicy. Znowu wsłuchiwałam się w odgłosy mnie otaczające i mój równy krok. W pewnej chwili usłyszałam jednak coś innego. Całkiem znajomy dźwięk. Obróciłam się powoli o 180 stopni i już widziałam wydającego owe odgłosy gościa.
  Oczywiście miał na sobie potargane... Nie, wróć. Rozszarpane, pokrawawione, uwalone wszystkim czym się tylko da "ubrania". Wszystkie części jego ciała pokrywały jakieś odstające skrawki skóry, spod których wyglądało zgniłe mięso o zapachu, który czułam będąc 20 metrów od jego źródła. Nie miał połowy twarzy i jednej ręki. Zgaduję, że stracił je podczas tych wariackich pogoni za Zdrowymi... Poruszał się dość wolno w moim kierunku (oczywiście kulejąc i dziwnie powarkując...). Może dlatego, że nie ma się z kim ścigać albo jakimś cudem mnie nie wyczuwa. Taaa... chciałabym.
  Kiedy zombiak był już 10 metrów ode mnie, ruszyłam zdecydowanym krokiem w jego stronę i zacisnęłam rękę mocniej na trzonie siekiery. Po chwili byłam od niego na wyciągnięcie ręki. Zanim się zorientował, zamachnęłam się czerwonym narzędziem i odcięłam mu głowę. Sina, flakowata piłka potoczyła się po asfalcie, a reszta ciała po przeżyciu kilku wstrząsów upadła bezwiednie.
  "Ach... ta cudowna zasada zombiaków: 'Jak zabijesz jednego z moich, ja zabiję ciebie i każdego, kto ci pomaga' - inaczej, wpadam w mega szał zabijania. Kurwa, G, nie mogłaś się opanować?" - pomyślałam, jak tylko ujrzałam około 50 zombiaków zmierzających główną ulicą w moją stronę.

Witajcie! Udało mi się jakimś cudem po długiej przerwie wrócić do pisania! Jupi! Mam nadzieję, że podoba Wam się nowe coś, co wymyśliłam i liczę, iż ktoś będzie to czytał :D 
Pozdrawiam mocno i do napisania :*
~Eveline Dee.